24 grudnia 2009

*



Where I came from there were no hills at all
The land was flat, the highway straight and wide
My brother and I would drive for hours
Like we had years instead of days
Our faces as pale as the dirty snow

Once I knew there was a love divine
Then came a time I thought it knew me not
Who can forgive forgiveness where forgiveness is not
Only the lamb as white as snow

And the water, it was icy
As it washed over me
And the moon shone above me

Now this dry ground it bears no fruit at all
Only poppies laugh under the crescent moon
The road refuses strangers
The land the seeds we sow
Where might we find the lamb as white as snow

As boys we would go hunting in the woods
To sleep the night shooting out the stars
Now the wolves are every passing stranger
Every face we cannot know
If only a heart could be as white as snow
If only a heart could be as white as snow



16 października 2009

Polski Windows, polski Excel, zwykły CSV, przecinek i kropka...

U pkota opis frustrującego otwierania CSV w polskich windowsach z polskim excelem - niżej podaję sposób obejścia dla tych, którzy otwierają więcej niż jeden CSV dziennie:

Excel rozpoznaje separator CSV zgodnie z ustawieniem separatora listy w panelu sterowania windows w ustawieniach regionalnych…

ALE

…niestety ustawienie dla separatora dziesiętnego ma pierwszeństwo – w polskim domyślnym ustawieniu również jest to przecinek. Żeby rzeczywiście CSV działał zgodnie z zamierzeniami, trzeba przestawić również separator dziesiętny na kropkę (.).

Po zmianie przy użyciu regedita (CPanel jest lamerski ;))

HKEY_USERS\tu_wybierz_własny_profil\Control Panel\International

sList na , oraz sDecimal na . i przelogowaniu (a jak)

plik CSV o postaci

1,2,3
a,b,c

ładuje się zgodnie z zamierzeniami. Włala! ((c) pkot)

Inna sprawa, że system wyświetla teraz kropkę zamiast przecinka we wszystkich liczbach dziesiętnych ;)

21 września 2009

UPC wychodzi z analogu

a ja prawie wychodzę z UPC...

Po dwóch tygodniach upajania zmysłów eleganckim białym szumem z amplitunera podłączonego do gniazdka, w którym kiedyś było dwadzieścia stacji radiowych, oraz po przejrzeniu ofert na aktualnie dostępne nowe amplitunery (bo przecież siedmioletniego na pewno nie opłaca sie naprawiać), spróbowałem jeszcze telefonu do przyjaciela, czyli rozmowy z BOKiem (zbokiem?) UPC.

Chciałem zgłosić awarię, zamiast tego sam jej doznałem.

Sympatyczna pani z BOKu (zboku) UPC najpierw zawile tłumaczyła mi że radia analogowego już nie ma, bo to usługa jest niszowa i nie cieszyła się zainteresowaniem abonentów (moim, kurwa, się cieszyła, a nikt nie zapytał!). Że powinienem był dostać maila i w rachunku stosowną notatkę. Że nawet i mogę zrezygnować z ich usług, no bo to zmiana zakresu świadczenia i pogorszenie wartości za pieniądze. Że mnie może przełączyć do działu reklamacji i rezygnacji (na co prawie pani zaproponowałem, że ją zareklamuję w pierwszej kolejności).

Po długich minutach ciszy przerywanej skrobaniem myszki tipsami pani oznajmiła mi, że ja to mam usługę cyfrową z dekoderem (NAPRAWDĘ? TO PUDEŁKO NIE JEST TOSTER? a grzeje tak samo), i że tam też jest radio, lepsze bo cyfrowe (acz gorsze, bo nie da się słuchać radia i oglądać telewizji jednocześnie, dekoder jego mać), i że w ogóle to usługi analogowej tak naprawdę to nie mam, i nie ma łyżeczki.

No i cóż wyszło? Małymi literkami (ok, nie takimi małymi) w regulaminie usługi cyfrowej telewizji UPC szlachetnie zastrzega sobie, że owszem, łaskawie oferują mi dostęp do usług analogowych (nie precyzując zresztą jakich), ale jako że za darmo, to mam brać i nie pyskować na jakość ani na zakres, gdyż nie upoważnia mnie to do reklamacji ani też odstąpienia od umowy.

Regulamin pewnie powinienem przeczytać - a najpierw znaleźć i ściągnąć, bo przecież nie mogę go dostać mailem. Zapewnienia pani sprzedającej usługę cyfrową powinienem włożyć między bajki. Pana z działu reklamacji powinienem wysłać w cholerę tak czy inaczej, choćby miał rację, bo za to UPC płaci mu pewnie za shrimpa i laryngologa, żebym mógł się na nim wyżyć wokalnie.

Wszystko to prawda.

Ale traktowania mnie jak wała, któremu można zabrać usługę i nawet mu o tym nie powiedzieć w skromnym choćby mailu z automatu - jakoś czołowemu operatoru telewizoru wybaczyć nie mogę.

I grzeje mnie szczerze to, że po drucie, nieszczęsnym ochędóstwie mojego analogowego amplitunera Yamaha, będzie można teraz oglądać przeboje kinowe lat 80. dostępne w VOD UPC (rusza w listopadzie), jak również to, że UPC może po tymże samym drucie dostarczyć mi do domu 120 MB/s, którym zaciągnę sobie wszystkie seriale w tydzień. Ani nawet to, że przywróciliście poniewczasie tą promocję, na którą czekałem, zamiast nędznych 20% na zawsze.

Zapamiętajcie tylko proszę, że jeden klient źle obsłużony swoim ciężkim wkurwem i barwnymi opowieściami zrazi do Was 10 razy więcej osób, niż wszystkie PR-owe wyczyny razem wzięte będą w stanie Wam zyskać.

20 sierpnia 2009

płodozmian i trójpolówka...

czyli zaorany beret. Tak mniej więcej można podsumować ostatnie cztery miesiące, odkąd zajrzałem na bloga ze skutkiem w postaci wpisu.

Przez ten czas, od kwietnia, nie udało się:
  • zostać dyrektorem banku, lub choć przedsiębiorcą 2.0
  • przestać robić rzeczy nieinteresujące, a miejscami nawet przynudnawe
  • wyznaczyć cele ambitne, a jednak osiągalne w ramach planu pięcioletniego
  • odnaleźć pozycji lotosu, zajebiście wyluzowanego
  • stanąć obok - choć przecież nie raz wychodziło się z siebie
Udało się natomiast:
  • przebiec, chyba pierwszy raz w życiu, 5 km bez podjeżdżania autobusem
  • w niewątpliwym związku z niejednym przebiegnięciem - udało się również wrócić z krainy trzech cyferek do wagi z końca liceum
  • nabrać przeświadczeń i przekonań
  • pozbyć się wątpliwości i złudzeń
  • sprzedać kolejny raz za tanio
  • kupić parę razy za drogo
Pewnie było tego więcej.

Stany chwilowe rejestrowane były gdzie indziej - i całe szczęście, że nie chce mi się do nich wracać, bo i nie za bardzo bywało do czego.

Nabieranie dystansu do tego wszystkiego w zasadzie powinno być moim zajęciem na resztę życia, i tylko czasem mam wrażenie, że albo zajebiście przeszacowuję czasochłonność prac związanych z nabieraniem dystansu, albo deadline jest raczej z tych krótkich.

7 kwietnia 2009

media smęter

Wstydliwe wyznanie: bawię się w samodzielnie składane media center już kilka ładnych lat, mniej więcej od czasów Windows MCE 2004. 

Zaczęło się niewinnie, od domowym sposobem wykonanej instalacji z płyt MSDN systemu XP w wersji Media Center 2004, która to wersja - mimo swojej żadnej współpracy z tunerem TV, ani też standardem nadawania telewizji PAL obowiązującym w promieniu 500 km - miała jedną niepodważalną zaletę. Ładowała się w 15 sekund, choćby nie wiem jak zasyfiony był system. Trick polegający na dwuwątkowym ładowaniu absolutnego minimum systemu zastosowany w MCE został zresztą później przytulony przez Vistę. 

Dość powiedzieć, że stawiałem wszystko na barebonie Shuttle ST-61 wyposażonym w P4 2,4 HT, grafikę ATI 9800 SE All In Wonder (tuner telewizyjny tej karty przysporzył mi wielu siwych włosów) i 1 GB pamięci. Działało, choć wersja 2004 nie potrafiła odtwarzać telewizji mimo stosowania wielu hacków i podstępów (jak choćby modyfikowane sterowniki do karty graficznej, udające że koder MPEG-2 na karcie jest sprzętowy). Używałem jej jednak, bo była szybka i w miarę sprawna.

Przełom przyszedł z wersją MCE 2005. 

Raz, że dawała się użyć w tej części świata (MS wykupił nawet kontent w postaci EPG do części polskich kanałów telewizyjnych) i rozróżniała już PAL D/K od PAL B/G. Dwa, że dawało się ją zmusić do współpracy ze sterownikami ATI (najpierw hakiersko, po jakimś pół roku ATI samo dojrzało do tego, że MCE jest o niebo lepsze od ich quasi-mediacenterowego szitu i zaczęło supportować odpowiednie sterowniki software'owego enkodera MPEG-2). Trzy, że dołożyłem do zestawu kartę z hardware'owym MPEG-2 (też od ATI, Theater 550) i miałem już dwa tunery. Cztery, że jakoś zjarałem kartę 9800 SE AIW i zamieniłem ją na X950 AIW (ciągle na AGP, ciągle w tym samym barebonie). Pięć wreszcie, że zainwestowałem w cichy wentylator i wydajniejszy zasilacz (choć to może się wydawać nieprawdopodobne, całe shuttle było chłodzone jednym wentem 8 cm). Sześć na koniec, oddałem swoje 29" sony rodzicom, bo potrzebowałem więcej miejsca w pokoju, a na dodatek Bubu (lat 0,5) zaczął przejawiać nadmierne zainteresowanie dziesiątą muzą.

MCE 2005 nie miało innego wyjścia jak działać. TVN24 i nagrywanie filmów z TV działało, działało, działało... aż spaliła się płyta główna w barebonie. I już. Nieserwisowalna w tej części świata. Z rozpaczy kupiłem telewizor LCD, mając nadzieję, że jakoś mi przejdzie mediacenter. 

Nie przeszło.

W obecnym setupie (o którym w poprzednim wpisie) znalazłem uzasadnienie posiadania takiej kupy żelastwa: gry i filmy full hd. Filmy z tv przestałem nagrywać (z wyjątkiem Wojen Klonów, które z młodym oglądamy namiętnie).

5 kwietnia 2009

Dym na wodzie, czyli o temperaturze i chłodzeniu wodnym

O przygodach z media center w nowym wpisie - tutaj tylko o obecnym setupie. Od dwóch lat jestem posiadaczem obudowy Silverstone LC-10, srebrnego koloru i słusznych rozmiarów obudowy home theater z prawdziwego zdarzenia. 9 kg metalu. Do tego kupiona na allegro płyta asusa, nowy zasilacz, i reszta starych bebechów (bo w obudowie po shuttle buja już nowiutka Via Epia). Zestaw podziałał chwilę w takim setupie, wymieniłem went na karcie na Zalmana (sporo ciszej) ale do ideału było wciąż daleko. Poza zasilaczem (który powoli mielił powietrze 12-centrymetrowym wiatrakiem i pracowicie wyrzucał je na zewnątrz) była jeszcze parka wentów na radiatorze z heatpipem do procesora, oraz wentylator wlotowy...

Po dołożeniu nieco szybszego, i zdecydowanie cieplejszego procka 3,2 HT (no bo szkoda płyty i bebechów, a mocy potrzeba zawsze więcej) oraz zamianie grafiki na X1950 XT (tym razem bez tunera, trudno, ale Rainbow Six Vegas bez tego nie chciało ruszyć :)), okazało się, że w obudowie robi się ciut ciepławo. O ile 2,4 dawało radę przy 50 stopniach w stresie, dla 3,2 70 stopni nie było przesadnie wielkie. Ściana z tyłu komputera była jedną z najlepiej ogrzanych ścian w całej okolicy.

Jak się potem okazało, sytuację ratował... wentylator zasilacza, wypompowujący żar ze środka. Pech chciał, że zasilacz pierwszy padł ofiarą walki o ciszę - jakoś pod koniec ubiegłego roku wymieniłem go na 450W wersję Silverstone Night Jar. Zero ruchomych części, statyczny żar osłonięty radiatorami, cisza z zasilacza. 

Gdy zabrakło wentylatora zasilacza - powietrze w obudowie stanęło w miejscu. Obudowa nie jest dziełem sztuki, jeśli chodzi o chłodzenie (ciepłe powietrze ma tendencję do uciekania do góry, nie do tyłu obudowy, nawet ponaglane dwoma wentylatorkami), ale w tych warunkach zdecydowanie nie dawała rady. Dość powiedzieć, że max godzina kodowania H.264 powodowała termal shutdown. 100 stopni nie było naprawdę wyczynem.

Po jakiś dwu-trzech miesiącach podkręcania wiatraków i budowania tuneli dla powietrza zdecydowałem się na podjęcie poważnych kroków, konkretnie w stronę znajomego już sklepu z akcesoriami do chłodzenia. Przygotowany jak nigdy (rysunek obudowy z wymiarami i wysokościami elementów) ruszyłem mając na myśli dwie opcje: naprawdę ciche chłodzenie powietrzne wiążące się z modyfikacją obudowy (dziury etc.) lub niezbadany dotąd temat chłodzenia wodnego, wiążące się głównie z wizjami kałuż pod szafką...

Po 15 minutach rozmowy z chłopakami ze sklepu (cooling.pl, pozdrawiam) zdecydowałem się na opcję hydrauliczną :) Poza procesorem do układu chłodzenia zdecydowałem włączyć również grafikę, zaś chłodnicę - wyrzucić na zewnątrz. 

W skrócie, układ składa się z dwóch bloków wodnych polskiego producenta MNP na procesor i grafikę, niedużej i bardzo cichej pompki z małym zbiorniczkiem wyrównawczym, 3 metrów rurek oraz chłodnicy z dwoma niesłyszalnymi wentylatorami (12 cm, 900 rpm).

Poniżej - fotostory z instalacji :)

Złożenie układu zajęło mi prawie 3 godziny, z uwagi na mierzenie rurek w powietrzu i próby montażu szybkich złączek (jeżeli te są szybkie, boję się myśleć o wolnych). Hint 1: rurki są zdecydowanie bardziej skłonne do współpracy po ogrzaniu w gorącej wodzie. Hint 2: prawo Murphy'ego stosują się do długości rurek przycinanych na rozmiar.

Pod spodem blok procesora i grafiki, rurki już zalane i wyprowadzone na zewnątrz do chłodnicy.

Układ w trakcie napełniania, pompka ze zbiorniczkiem ustawiona z lewej, wyżej od reszty komponentów. Pozbycie się z układu resztek powietrza - zwłaszcza z chłodnicy - 20 minut potrząsania i przechylania. Bebechy jeszcze nie zainstalowane.
 
Blok procesora już na swoim miejscu. Śruby jak to na polską konstrukcję mało finezyjne, ale skuteczne. Układanie rurek - zmora.


Karta grafiki już na miejscu, w zasadzie koniec instalacji, rurki już prawie ułożone. W tle zasilacz - sprawca zamieszania, dookoła wszystkie dodatkowe bebechy.

Widok na cały bałagan z lotu ptaka - wszystko w zasadzie już na miejscu. Dysk twardy ukryty pod napędem DVD, koszyk na dyski usunięty bo przeszkadzał karcie graficznej. Kable i rurki ułożone z najwyższą możliwą starannością jak na trzecią rano.

No i wreszcie właściwe chłodzenie - chłodnica plus dwa leniwe wentylatory, podpięte na przedłużonym kablu z płyty.


Wnioski:
  • jest cicho! przeszkadza tylko twardy dysk (SSD już się zabudżetował :))
  • woda w układzie jest lekko ciepła, procesor z 90 przed wodą zszedł do 40 w stresie
  • płyta główna niestety trochę gorzej, radiator na northbridge'u wygrzewa ją do 55 -60 stopni - jest miejsce na dołożenie kolejnego bloku (choć szczerze mi się nie chce tego robić)
  • chłodnica ukryta za szafką z komputerem - out of sight, out of mind
  • znowu da się grać i kodować filmy.`
I ostatni: nie zdecyduję się chyba na dalsze wymiany (płyty, procesora, grafiki). Zamortyzuję ten sprzęt do momentu fizycznej śmierci, a potem... kupię sobie chyba Mac'a Mini i PS3.

4 kwietnia 2009

Dieta, czyli naprawdę wielki post.

Post do bloga może nie będzie aż tak wielki, ale... przez ostatnie cztery tygodnie dosyć intensywnie walczyłem z wagą.

Po dwóch tygodniach diety kopenhaskiej (z czego dwa pierwsze dni były naprawdę ciężkie, łącznie z bólem głowy przez całą pierwszą noc) wynik był na tyle zachęcający (- 7), że postanowiłem pójść za ciosem i przejść na outsourcing żywienia przez zewnętrznego dostawcę (pochwalę na blogu, jak nie zaliczą wtopki przez najbliższe cztery tygodnie). Codziennie rano torba jedzenia na cały dzień. Ku mojemu szczeremu zaskoczeniu, 1000 kcal może oznaczać całkiem sporo różnorodnego jedzenia, którego czasem nie jestem w stanie przejeść (dieta kopenhaska pozostawiła po sobie zdecydowane zmniejszenie potrzeb).

Żeby się dodatkowo pogrążyć, zacząłem wstawać o 6:00 i wychodzić na pół godziny na rower :), raz w tygodniu na squasha (drugie wyjście i od razu kontuzja, pół tyłka mi urwało), no i katuję się szóstką Weidera.

Wytrzymałem w sumie miesiąc, gubiąc już prawie 9 kg (szczegóły z opomiarowaniem naprofilu na odwazsie.pl, którego jeszcze się nie odważyłem upublicznić). 

Przede mną następne zakontraktowane cztery tygodnie diety, z przerwą na tygodniowe wyzwanie w postaci wyjazdu na święta.

A pomyśleć, że w szkole średniej ważyłem 84 kg, przy tym samym wzroście...

2 marca 2009

Stirred, not shaken

Już wiem czemu nie tęsknię za latami 80.

Mudżahedini kojarzyli się wtedy z dziką wolnością, Rambo i walką z Ruskimi, spodnie rurki nie były obciachowe, a Timothy Dalton rozbrajał największe bomby głównie przy użyciu dystansu do roli, którą mizernie odtwarzał.

W rankingu czołówek bondów "Living Daylights" zajmują równie słabą pozycję. Brak pomysłu dorównujący niemal temu z "Quantum of Solace", które ratuje jedynie techniczna forma i pusta doskonałość. O piosence z jednego i drugiego nawet nie warto wspominać. Gdzież im do "You know my name" z "Casino Royale".

No i wreszcie, gotów jestem uwierzyć w to, że można trafić z G36C z dużej odległości. Z waltera PPK - nie można.

Tylko Ruscy się nie zmienili. Chcą jak najlepiej, wychodzi jak zawsze.

1 lutego 2009

Italian job

Dwa tygodnie temu, w walce z osławioną półką w przedpokoju, natknąłem się na problem nie do przebycia, przynajmniej dla mojej niskobudżetowej wiertarki - fragment ściany w przedpokoju wykonany z żywego żelbetu. Po 30 minutach robienia wyłącznie hałasu (niedziela, 17:00, stan powszechnej łaski i dobrobytu), podjąłem męską decyzję i zabrałem się z Bubu do Ostiego po jego niezawodną Makitę. Efekt uboczny numer jeden: natrafiliśmy na zajefajny domowy kebab by Julka, efekt uboczny numer dwa: na oddanie wiertarki umówiliśmy się u nas, w ramach rewizyty.

W zeszłym tygodniu jakoś nam zeszło i się nie udało... ale wczoraj zwarty i gotowy przystąpiłem do proukcji buły drożdżowej (breadzilla max), oraz lasagne bolognese (nie robiłem ze cztery lata). Nie będę ściemniał, że sam zaszlachtowałem wołu, zerwałem z krzaka pomidory, nazbierałem bazylii i rozwałkowałem płaty domowego makaronu, beszamel też jakby nieco wspomagałem produkcją przemysłową - ale wyszło że można gościom. Z czego oczywiście bardzo się ucieszyłem, również dzisiaj, dorzynając resztę blachy lazanii w ramach niedzielnego obiadu przeglądowego.

Przy okazji, dementuję jakoby gotowe płaty lazanii wymagały podgotowania - należy je po prostup odczas układania całości w blasze zalewać obficie dobrze ciepłym beszamelem. Oraz, litr beszamelu na blachę ledwo ledwo. Oraz wreszcie, jest bardzo cienka czerwona linia pomiędzy lazanią miękką i dopieczoną, a chrupiącą - tym razem zatrzymałem się minimalnie za kreską :) 

Dodatkowo, w ramach italian job wyciągnąłem z szafki przywiezione rok temu z Włoch prosecco - i muszę przyznać że te akurat włoskie bąbelki dostarczyły wyjątkowo udanych wrażeń. Popołudnie z lazanią, chianti, prosecco oraz wyczekiwanym newsem od Ostiego i Julki (na temat, który do tej pory poruszali wyłącznie w żartach na temat długości życia babci Ostiego) postanowiłem jednak zamknąć dla równowagi czymś naprawdę niezdrowym... 

"Planet Terror" dopełnił wieczoru. Filmy klasy B w porównaniu z tym czymś to oskarowe produkcje i wyżyny kina niezależnego jednocześnie :) ale całość scenograficznie i charakteryzacyjnie utrzymana w klimacie pomidorów, bolognese, sosu beszamelowego oraz bąbli z przypieczonego sera. Italian job.

PS.

Przy okazji można gościom - Marcin Jagodziński produkuje się ostatnio wyłącznie tutaj http://moznagosciom.wordpress.com  (zarzuciwszy swoje Netto :|). I wygląda to trochę tak, jakby głównie tym się zajmował - co oczywiście skłoniło mnie do niezbyt optymistycznej refleksji na temat moich zasobów prawdziwie wolnego czasu. 

Oraz ogólnego zarządzania worklife balance...

30 stycznia 2009

Tera nie...



Zeszło nam dzisiaj na twarde dyski - Seagate wypuści dyski o pojemności 2TB (4 x 500 GB na talerz). Stąd tytuł - tera nie, ale się dowiadujcie.

W szybkim konkursie "jaki był twój pierwszy twardy dysk", który zresztą szybko przeniósł się do blipa, przynosząc podobne rezultaty, najbardziej oldskulowe były oczywiście MFM o pojemnościach rzędu 10 - 20 MB.

Przypomniałem sobie swoją Mazovię (dzisiaj się dowiedziałem że to był model 1016), w kolorze zasikanego beżu, z gumowato klejącą się klawiaturą (nie do użycia w warunkach mieszkania wygrzanego podczas wschodniej zimy), z monitorem 12" CGA/Hercules, 640 kB RAMu, dwoma flopami 5 1/4" i dyskiem zajmującym pół obudowy, zegarem 4,77 Mhz bez turbo, i wbudowanym w BIOSa Basic'iem. I jeszcze myszka, kupiona w salonie sklepu Wilczka (jak to się nazywało?) za jakieś chore pieniądze (100 tysięcy starych PLN? czyli jakieś 10 PLN teraz). Sama Mazovia kosztowała coś ze 2 mln, do tego jeszcze flaszka za klawiaturę i monitor :) a kupiłem ją oczywiście u producenta w Mera Błonie. Po monitor jeździliśmy gdzie indziej, po klawiaturę też. Było nie było, szczytowa polska myśl techniczna to był składak.

To był sprzęt.

Amstrad 1640, następny w kolejności, też był fajny. Ale Mazovia była  pierwsza.

24 stycznia 2009

bob, mcgyver, wałęsa i jezus

Byłem dzisiaj przez krótką choćby chwilę każdym z nich.

Rozgrzebałem szafę w przedpokoju, przeciągając pomiędzy szafą i ścianką kable przy użyciu drucianego wieszaka przepoczwarzonego w hiperchwytak. Podkablowałem oraz podłączyłem do prądu zestaw 90 LEDów, z braku płotu skacząc z krzesła. W niewyjaśniony i tajemniczy sposób nie przybiłem sobie ręki do drewna podczas montowana listw maskujących.

Efekt mniej więcej taki: http://blip.pl/s/6471977

(udało się też posprzątać, ale przenosiny reszty książek i filmów jutro).

22 stycznia 2009

zostałem konsultantem PHP

W 5 minut.

Tyle czasu upłynęło pomiędzy nieprzytomnym pytaniem klienta zgłębiającego tajniki wysyłania payloadu XML po http przy użyciu PHP, a moim udzieleniem odpowiedzi.

W ciągu tych 5 minut, poczułem narastającą falę uderzeniową, usłyszałem Głos Pana, zobaczyłem lepsze jutro, ugasiłem ognie świętej wojny, wróciłem do rajskiej krainy ułudy... Oraz wpisałem w google'a dwa czy trzy wyrazy, wybrałem losowy wynik z pierwszej strony, skopiowałem, wysłałem, zaczekałem 30 sekund na pytanie które po prostu MUSIAŁO przyjść, odpowiedziałem na nie zgodnie z przyjętym wcześniej planem, ale jednak bez zakładanej uszczypliwości.

Done. Consultantina de google.

21 stycznia 2009

polonia maior rex - czyli wentyl pracowy

Z uwagi na związek sytuacji z prawdziwymi wydarzeniami, posłużę się parabolą. I szmoncesem.

Otóż w przedwojennym małym miasteczku ma dojść do zaślubin pomiędzy młodymi wyznania mojżeszowego. Negocjacje trwają, rodziny oblubieńców wychodzą z kolejnymi kontrpropozycjami, młodzi uśmiechają się do siebie rzewnie i patrzą na się słodko, a sytuacja jest rozwojowa. Ciągnie się to tygodniami.

Wskutek impasu w negocjacjach, rodzice Pana Młodego proponują, by tytułem końcowego uzgodnienia przedmiotu negocjacji oblubieniec mógł był obejrzeć oblubienicę w stroju Ewy, aka jak ją Pan Bóg stworzył. Po chwili konsternacji, rozwianej wszakże obietnicą godnego zamążpójścia i długoletniego szczęśliwego pożycia, rodzice Panny Młodej decydują się na przychylenie do żądań. W towarzystwie matki Panna Młoda wychodzi do pokoju obok, gdzie po chwili podąża również rozemocjonowany Pan Młody prowadzony przez ojca.

Mijają długie minuty, które jednak są niczym w porównaniu do miesięcy wyczekiwania młodych na efekt negocjacji.

Po godzinie Pan Młody wychodzi z pokoju wraz z ojcem. Na pytające spojrzenia wszystkich obecnych osób, oblubieniec odpowiada:

- No, eee, NOS MI SIĘ NIE PODOBA.


18 stycznia 2009

3 a.m.

Bezwzględnie o tej porze Bubu miewa koszmary, głośno rozmawia (ostatnio z Małym Głodem) tudzież się rozkopuje. Dziś - krzyczał, chyba coś o misiu, czyli że wyprawa do teatru wywarła na nim pewnie wrażenie.

Wczoraj o tej porze dowiadywałem się o sobie różnych rzeczy. Z gazet. Poważnych gazet. Nie żebym gdzieś zagościł na łamach, i nie czytam horoskopów. Po prostu zrzutowałem na siebie parę rzeczy które wyczytałem, i nie byłem zadowolony z rezultatów. Dzisiaj, na skutek różnych okoliczności, moje postrzeganie wczorajszej lektury trochę się zmieniło. A może też i nie tylko ja zwróciłem uwagę na jeden czy drugi artykuł. Potwory śpią, ale przy śpiących potworach chodzi się na palcach.

Dzisiaj również, o tej dziwnej 3 a.m., za sprawą odkopanego z cache google'a wpisu, przypomniałem sobie że trzeba cenić i cieszyć się. Byle nie za głośno. Dwoje ludzi, których prawie nie znam -choć może trochę i znam, i u których nigdy bym takiego przeżycia nie podejrzewał, podzielili się swoim doświadczeniem straty w sposób absolutnie porażający i nie dający mi teraz spokoju.

Młoda właśnie kończy swój pierwszy dziś posiłek, a młody chyba znowu się rozkopał. 

Zimno mi, idę go przykryć.

16 stycznia 2009

półsukcesy

arrrrgh... teoretycznie miało mi nie zależeć i ewentualne jedno czy dwa zlecenia więcej miały nic nie zmienić. Plan jednak był taki, że jedno, góra dwa wypali, nieważne że nie ogarniamy teraz kuwety w której brodzimy z wdziękiem od dłuższej chwili. Nonszalancji jednak mistrzem nie jestem i trudno mi olać fakt że nie wypaliło tak jak miało. I nie żebym się przejął targetami, których jeszcze nie widziałem, i które mam wrażenie w tym roku będą zupełnie fantasmagorią...

Chyba trzeba znowu pozaciskać zęby, i pozarywać nocki. Jeśli nie zrobisz czegoś sam...

W każdym razie w ramach treningu nocek nie dobijam rzężących kwitów ani nie grzebię po popapranych serwerach (ach gdzież dyskretny urok jedynie słusznego serwera aplikacji M$...). Jest 3:36, oglądam film za filmem, gardło trzeszczy, a jutro będę nieprzytomny.

13 stycznia 2009

0x22

Tak właśnie się stało - 0x22 lata za mną.

Nie chce mi się patrzeć co przede mną. Nie spodziewam się niczego. Nie mam planów. Nie robię zapasów na zimę i nie prasuję koszul.

0x23 nie wydaje mi się wcale bardziej odległe niż 0xff. Ani wcale mniej abstrakcyjne w kategoriach długości życia.

11 stycznia 2009

motor

W piątek do korpo zajrzał L. po dłuższej nieobecności. Nieobecność była spowodowana tym.

Nie będę się rozpisywał, co się wydarzyło, bo to w skrócie widać na zdjęciach. L. czuje się już chyba lepiej, chodzi sam (choć na krok nie odstępuje go żona - w obawie przed blackoutem, który się może zdarzyć w każdej chwili), ma jakieś zabiegi fizykoterapeutyczne, psychologa, neurologa... 

Wraca. Wraca z długiej podróży. Na zwolnionych obrotach, wycofany, niepewny nawet słów których powinien użyć. Przedziwna mieszanka ulgi i niepokoju, gdy się na niego patrzy i z nim gada.

Dwa miesiące temu zazdrościłem  - luzu, przebojowości, układu. Bardzo dziwnie dziś się z tym czuję.

W sobotę rano otworzyłem oczy i spojrzałem na parę rzeczy z większej odległości. Może nie z takiej, z jakiej dziś patrzy na nie L., ale wystarczająco dużej, by zobaczyć, ile ich jest. No i wystarczająco małej, by sie nimi bardziej cieszyć.

4 stycznia 2009

granice możliwości

Dzisiaj trochę o granicach możliwości. Lub też, jak kto woli, o przekraczaniu tzw. ludzkiego pojęcia (btw. zawsze do łez wzrusza mnie F.U.B.A.R. z szeregowca Ryana oraz jego mistrzowskie tłumaczenie Po.Po.Lu.Po - pojebane ponad ludzkie pojęcie :)).

Pierwsze z zaskoczeń jakie dziś mnie spotkało, dotyczyło ilości wchłoniętego rumu z kolą (tak, tak, świętujemy 50 aniversario de Cuba Libre), a zwłaszcza jego wpływu na zdolność do zejścia / zjazdu. U mnie niestety zerową. Wchłaniałem wczorajszego wieczora w celu szybkiego przerwania sztywnego łącza ze świadomością, i niestety skutek był przeciwny do zamierzonego. Miast udać się w objęcia snu (czy była żeńska odpowiedniczka Morfeusza? he, Morfina?),  wkręcałem się colą nie całkiem zero na coraz wyższe obroty, na skutek czego zszedłem z fizycznego zmęczenia dopiero o 4 rano, zamiast planowanej 23:30. Mimo późnej pory oraz niewątpliwego przebywania pod przemożnym wpływem, nie byłem w stanie się zasuspendować. Następnym razem tylko rum, bez coli.

Drugie zaskoczenie dotyczyło względnie dobrego samopoczucia w tzw. nazajutrz - powstanie o 7:30 razem z młodzieżą starszą, dotrzymywanie jej tempa w śnieżnej rzezi na podwórku, rodzinne życie nie przerwane żadną poważniejszą dyskusją, wreszcie ekspresowe odnalezienie i odkopanie samochodu w wielkiej zaspie pod blokiem - wszystko to nie wywarło na mnie większego wrażenia. Aż do piętnastej, kiedy system upadł pod naporem obniżającego się ciśnienia.

Trzecie zdziwienie przyszło z rąk Bubu, który to - podczas niewinnej sesji Jawbreaker'a na nawigacyjnym pockecie HP - zapragnął był wyjąć kartę pamięci SD, a następnie czyn ten niecny szybko zatrzeć poprzez ponowne jej włożenie. Odwrotnie. Prawie do końca. Co zaskutkowało oczywistym uszkodzeniem slotu i niechęcią kart do pozostawania w nim na dłużej.

Czwarte wreszcie zdziwienie wyniknęło z tego, że mimo usilnych prób rozniesienia pocketpc na części, udało mi się poskładać zapadkę w slocie SD oraz uruchomić ponownie urządzenie. Era grzebania w pececie najwyraźniej dobiegła końca, za rok pewnie zostanę neurochirurgiem.